Przez całe życie nie myślał o Bogu tyle, co teraz. Powodów czym mu się naraził była wprawdzie długa lista, ale i tak zastanawiał się dlaczego znalazł się w tak niezrozumiałej sytuacji. Dni mijały szybko, a jeden był okrutniejszy od drugiego. Liczył je skrzętnie do czasu aż sternik znalazł wydrapane kreski na dnie łodzi i wpadł w wściekłość. Całe ciało bolało go jeszcze długo jakby wcale nie umarł, a robota nie ustawka ani na moment.
Był przekonany, że nie ma niczego bardziej strasznego i przerażającego jak ciemny, lodowaty nurt Styksu. Wtedy wody Lete po których pływał od dłuższego czasu swym mrokiem uświadomiły mu jak bardzo się mylił. Bieg rzeki był złudnie spokojny i momentami wydawało się Gaudentemu, że jest na rozległym jeziorze, a nie na rzece wiodącej umarłych na wieczny odpoczynek. Co do odpoczynku miał pewne wątpliwości jaki i do tego co tu właściwie robi.
Próbować nawet wedrzeć się do siedziby Fryderyka Barbarossy, ale szybko wynoszono go stamtąd już nie o własnych siłach. Mijały dni, a zmieniła się tylko rzeka po której pływali. Lete zwana tą zapomnienia była częściej węższa i w niektórych miejscach płytsza z zdradliwymi skalnymi wyrwami i mieliznami.
Nie raz klął okropnie jaki mu się trafił gburowaty sternik. Szczególnie gdy udawało się zagadnąć innych żeglarzy i wydobyć strzępki wiedzy o tym podziemnym świece. Słyszał nieraz, że zmiana miejsca żeglugi jest tutaj awansem albo upadkiem. Nie był przekonany czym była dla nich, ale możliwe że tym drugim gdyż od chwili przeprowadzki na Lete sternik stał się jeszcze bardziej milczący i mrukliwy. Gaudenty nie wiedział wcześniej, że jest to w ogóle możliwe. Jednak widział nieraz jak sternik uśmiecha się skrycie pod nosem. Po zdawkowych zmianach z mniej licznymi przewoźnikami innych łodzi na tej rzece zgadywał, że przeniesienie tutaj było jakąś pokrętna forma awansu w drabinie tutejszego społeczeństwa. Jeżeli w ogóle można było nazwać tak mroczna krainę umarłych zawieszoną gdzieś pomiędzy niebem, a piekłem w najciemniejszych pieczarach, których wcześniej nie mógł sobie nawet wyobrazić. W niektórych miejscach koryta rzeki potrafił zrobić się naprawdę zimno. Wcześniej na Styksie doświadczał głównie gorąca, co było zaskakująca zmianą.
Tego dnia, a właściwie nocy, ponieważ częściej był ciemno, niż przyświecał płomień pochodni żeglowali w dół Lete środkowym jej biegiem. Coraz częściej powietrze robiło się zimne, a oddech zamieniał się w parę. Panował półmrok, a przestrzeń wokół rozświetlało tylko nikłe światło zawieszonego na dziobie kaganka. Nie widać był brzegów, a niemal stojąca tafla ciemnej jak smoła wody nie szemrała cicho jak Styks. Gdy sternik przestał na chwili wiosłować dookoła zaległa martwa cisza, przerywana jedynie skrzypieniem lichej jakości drewna trumny, która uginała się pod ciężarem innej.
Nie wiadomo czemu jedni trafiali po śmierci na Lete, a inni jak on pojawiali się na Styksie. Sternik nigdy mu tego nie objaśnił, zwykle milczał, a odzywał się tylko wtedy kiedy naprawdę musiał. Tym razem cisza zdawała się trwać całą wieczność, a na rzece od dłuższego czasu nie spotkali żywej duszy.
- Długo będzie trwać ta nasza męka wożenia zmarłych na tamtą stronę? – zagadnąłem po raz wtóry milczącego towarzysza.
Odpowiedział mi tylko plusk wiosła, zanurzonego i ciągnącego wodę pióra, które szarpało zaciekle rzekę. Skrzypnął też nieprzyjemnie kadłub łodzi jakby otarł o mieliznę. Po chwili i wiosło skrzypiało niczym uderzane o kamień. Schowałem ręce pod pas czując niespodziewane zimno. Rzeka jak okiem sięgnąć zaczęła zamarzać. Para z ust wydobywała się już nie tylko z moich i sternika, ale też z szpar i dziur w trumnach. Podczas gdy Spycimir rozglądał się zdziwiony po raz wtóry sternik wyszarpnął wiosło z zamarzającej w oczach wody i cisnąwszy je z wściekłości na dno łodzi zaklął szpetnie pod nosem. Wszystko zamarło. Ciepło oddechów mieszało się z narastającym mrozem, a ciszę przerywało tylko kapanie wody spod dziobowej lampy przymocowanej krótkim łańcuchem. Pokrywał się teraz lodem i topniał jednocześnie.
Ciemność rozdarła mgła, a jej szare drobinki odbijały światło kilku nowych łodzi, które pojawiły się nagle na owalnym cieku Lete. Wrzask był przerażający. Rozległ się na ułamek mgnienia oka i umilkł. Zewsząd dały się słyszeć walenia licznych rąk o wieka drewnianych trumien. Łoskot i wisk zdezorientowanych dusz zdominował ciszę. Jedna z trumien na łodzi Spycimira otwarła się ukazując poczochrane rozorane długą blizną oblicze mężczyzny w średnim wieku. Żelazne gwoździe nie wytrzymały, a spod wieka obok wypełzły długie i chude pazurzaste łapska. W tym samym momencie sarkofag obok uderzył w kolumnę innych i łapa chwyciła spodnie Gaudentego. Ten szarpnął się gwałtownie i uwolniwszy się z uścisku stracił równowagę przechylając się przez burtę gruchnął boleśnie wprost w ciemny lód zamarzniętego Lete. Nim zdążył się podnieść cienki lód trzasnął okrutnie, a szlachcic wpadł w odmęt lodowatej rzeki. Woda była wszędzie, wdzierała się do oczu, ust i nosa, paraliżując lodowatym zimnem wszystkie nerwy martwego przecież ciała. Gaudenty Spycimir Poraj tonął, ginął po śmierci jak bezpański pies w worku, ciśnięty w śmiercionośne odmęty.
Wybawienie miało nie przyjść, a wszelki dźwięk zagłuszyła bulgocząca w uszach woda. Bolały zęby i głowa, a coraz mętniejszy wzrok widział sternika. Jego zadziwiająco sile łapska pochwyciły go pociągnęły w górę. Kaszlał i krztusił się połkniętą wodą zapomnienia. Lecz myśli i świadomość nie uległa zatraceniu. Obok w przerębel wpadały z czyjejś łodzi wielkie jak kłody trumny. Gdzieś z dala dochodziły huki młota, a wielki ogolony na łyso i pozbawiony zarostu osobnik z mosiężnym wiosłem wrzeszczał coś na krępego niewysokiego człowieka o dziwo okręconego żupanem. Chciałem biec do niego, ale drżące z zimna ciało poślizgnęło się i padło boleśnie na lód. W głowie szumiało, mięśnie drgały z zimna. Coś szumiało głośniej pod ostrymi skałami wiszącymi nade mną zamiast nieba.
- Potępione dusze łowców zostawcie nas w spokoju, Nieśmiertelni łowcy odgalopujcie w pokoju – darł się przeraźliwie chyba jakby bliżej rozpoznany głos łysego sternika.
Wszystko wokół zwariowało jakby wiatr wstrząsnął nawałnicą. Gaudenty dźwignął się osłupiały, a mróz wzmagał się mrożąc nawet niewzruszonego dotąd mrukowatego sternika.
Przez firmant błyskające w ciemności mgły przepłynęły niezliczone kształt hełmów, mieczy i koni. Powyginane kształty zjaw dzierżyły włócznie, tarcze, lejce i buławy, a kształty przypominające wozy i konie chwiały się niepewnie jakby miały zaraz zniknąć. Orszak potępieńcza wiszczał i krzyczał jakby ich zażynano, darto pasy i mordowano wszystkich na raz i każdego z osobna. Brzęczały i biły blachy i żelaza, a złowieszcze kształty wiły się i jęczały odbijając się od ścian i urwisk krzywiły się w szaleńczym biegu i mnożyły się rzucając długie niezliczone cienie.
Podczas gdy hordy dziko wyjących wędrowców nie mogących zaznacz spokoju i skazanych na wieczną wędrówkę przetaczały się przez pieczarę nic nie pamiętającej Lete niewzruszony mróz pokrywał błyskawicznie każdy okruch skały i najmniejszy element mosiężnej zapinki u płaszczy flisaków.
Gdy tak wszystko drżało szaleńczo i pokrywało się mrozem umysł Gaudentego chodź mocno zamroczony postrzegł szansę ucieczki. Wezbrał się w sobie i zmusił przemarznięte ciało do powstanie i szaleńczego biegu.
- Panie bracie! – wrzeszczał Gaudenty do krępego szlachcica potykając się i ślizgając co kawałek. Widać, że sternik chciał go chwycić, ale nazbyt był oszołomiony i zajęty Orszakiem Łowców i wszechogarniająca wrzawą by zdążyć uchwycić zbiega.
Niewysoki o nieprzeciętnych, lekko siwiejących włosach szlachcic zdołał się odwrócić w stronę wołającego jego stanu podobnego gdy poślizgnął się i niezgrabnie łapiąc równowagę upadł. Podniósł się zaraz by w tym całym chaosie zobaczyć jak wpada w skryty w cieniu przerębel jemu podobny szlachcic i niknie w mroku.
Spycimir nagle stracił grunt pod nogami. Lód rozpłynął się we mgle i znowu poczuł przeraźliwe zimno, bezczelną rzekę wdzierającą się w najmniejszy zakamarek jego autonomicznego umysłu. I tym razem zobaczył swojego sternika, ale przez grubą warstwę lodu. Niezgrabne jak nasiona dmuchawców bąble powietrza rozbijały się cicho o zamarzniętą wodę. Gaudenty odchodził na dno krztusząc się płynną śmiercią. Sternik zrzucił tylko płaszcz i rozłożył wielkie kanciaste skrzydła. Oślepiający blask bił od żelaznych piór odbijając się od lodu. Twarz sternika jakby zbliżyła się tuż przed jego oddalające się oblicze i patrzyła pełnymi gniewu pustymi oczami wprost na niego. Twarz prześladowcy zapłonęła popieląc brodę i zawołała:
- Jam jest Izrael, jeden z pierwszych pośród upadłych. Jeżeli zmarnujesz swą szansę i trafisz ponownie pod moje żelazne skrzydła zginiesz prawdziwie po śmierci!
Płomienie zapiekły policzki Spycimira, a wielki zimny strumień wody zapełnił w całości jego płuca. Nastała całkowita ciemność.
Śnił o słońcu blado przebijającym się niczym przez szkło. Wiedział, że nie może oddychać, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Nie było bicia serca, a krew nie pulsowała. Czyżby tym razem umarł naprawdę? Czy po śmierci trzeba umrzeć ponownie? Mimo wątpliwości nie bał się. Czy teraz powinien ruszyć w stronę światła? Mrużyły powieki, a ruch przychodził z trudem jakby oblepiony mazią, czarną smołą. Przemieszczał się w górę jak w gęstej cieczy. Parł ciężko wkładając wszystkie siły, napierał coraz mocniej i szybciej. Światło stawało się mocniejsze, aż oślepiło go zupełnie zamieniając wszystko w jasną białą plamę. Zamknął powieki, ale kartka papieru nie zniknęła, a kiedy je otworzył lodowaty wiatr smagał go w twarz. Krople zimnej wody ociekały z włosów, wąsów i brody. Blade słońce przebijało się zuchwale przez ciężkie granatowe chmury, a on szlachcic Gaudenty Spycimir Poraj odetchnął lodowatym zimowym powietrze. Serce wyrywało mu się z piersi jak oszalałe. Krew pulsowała w skroniach. Nim wypuścił obłok pary wylazł z jeziora, patrząc przez puste konary i chaszcze na okazały dwór w oddali. Nie zwracając uwagi na zaczynający padać śnieg ruszył w jego stronę. Był w domu i powrócił do żywych.
Koniec?
Dodaj komentarz